Jestem jak papieros.
Owinięty białą bibułą skóry na metr siedemdziesiąt.
Przykucnął nad kanałem, odpalając szluga. Obserwował płynącą w oddali barkę.
Ulatuję z dymem. Ile jeszcze mnie we mnie zostało?
Niedawno wpadła mu w oko kobieta. Nie miał pojęcia, dlaczego mieszała się w
jego sprawy; chciał tylko zemsty za Konstantina, skończyć z Kabałą, zamknąć
sprawę. A ona? Dlaczego wciąż plątała się pod nogami, kręcąc przy tym swoim
tyłkiem wielkości stodoły? Trzeba było mieć ją na oku... Wstał, zrobił kilka
kroków, obserwując czubki pobłoconych pionierek. Prawy, lewy, prawy… Stukały na
bruku; wrócił się i znów – lewy, prawy, lewy.
Spojrzał na zegarek. Czas nieubłaganie uciekał i nijak nie chciał
przystanąć. Mężczyzna zaciągnął się kolejny raz. Mocniej.
Wdech, wydech... puszczony z dymem...
Widział ją dziś, kiedy wchodziła do lombardu Rennesa. Czego szukała? Pewnie
wmieszała się niechcący, gdy walczył akurat o bezpieczeństwo ludzkości, bo
przecież pal licho honor rodziny... Walczył sam. Kolejny dzień z życia? A
chociaż raz mogłoby być, kurwa, inaczej.
Kojarzył jej twarz. Widział ją w mediach, była prawdopodobnie jakąś
historyczką, poszukiwaczką przygód godną Indiany Jonesa. Taki Harrison Ford w
spódnicy, i wystarczyło. Niech sobie jest jaka jest – chaotyczna i
żywiołowa, rozdmuchana, bo na taką wyglądała. Niech zgarnie co jej, a o
jego wyczynach i tak nikt nigdy nie usłyszy. Był nikim – bez nazwiska, bez przyszłości.
Bez żadnego dzięki, Trent. Dzięki, że właśnie znowu uratowałeś świat.
Ani dzięki, ani chuj ci w dupę.
Ale, stary, czego oczekujesz? Sam sobie wymyśliłeś to nazwisko.
Parsknął pod nosem i splunął. Nie potrzebował wcale czegoś takiego, nie
robił tego dla nic nieznaczących laurów i pieprzonych wpisów w podręcznikach do
historii. Kucnął znów; miał czas; poczeka…
Huknęło gdzieś z zaplecza lombardu. Podniósł wzrok, widząc kłąb płomieni, a
przed nimi – zmrużył oczy – tak, na pewną ją, Rozdmuchaną. Skoczyła z
samej krawędzi, gdy nastąpił kolejny wybuch. Była głośna w tym swoim
jestestwie... Kurtis obserwował w milczeniu jej lot, czy może raczej
upadek. Wylądowała niezgrabnie na barce.
Odrzucił niedopalonego peta i podniósł się na równe nogi, uśmiechnął sam do
siebie. Czy z nią, czy bez niej – byle w słusznej sprawie. To do tego
przygotowywał go legion.
Typ przegiął.
Patrzyła, jak oparty o ścianę wycierał o T-shirt trzy brudne ostrza
jakiegoś magicznego ustrojstwa. Patrzyła pozbawiona uczuć, a przynajmniej
bardzo się starała, by tak to wyglądało, chociaż w środeczku aż ją roznosiło.
Facet najwyraźniej odczytywał wyraz jej twarzy, zerkając co jakiś czas z
ukosa. Nienawidziła w ludziach tego rodzaju spokoju. Zresztą, jak można być
spokojnym po zabójstwie wykonanym z zimną krwią? Ona, to jeszcze wiedziała, że
dałaby sobie radę. Powinna była dać, to jej brocha, co ten koleś w ogóle
tutaj...? I jeszcze tak spokojnie?!
— Odwaliłaś kawał roboty. — Przerwał jej myśl, odważny.
— Ty też — mruknęła. — Mojej.
Podeszła bliżej i popatrzyła mu w oczy, aż przestał przecierać.
— Spierdoliłeś po całości.
— Mam inne zdanie na ten temat.
Nie ruszył się z miejsca, wrócił do przecierania. Pewnie myślał, że nic mu
nie zrobi, że była niegroźna, że sam nie zrobił niczego złego, więc za co
miałby beknąć. Pieprzony random-bohater uratował świat, kiedy to ona powinna
oczyścić się z zarzutów, odzyskać dobre imię i pomścić kumpla, przecież wcale
go nie zabiła, to było Monstrum i miała je...
Wzruszyła ramionami. Co za bzdura, nie było już Monstrum, został tylko ten
obcy typ z magicznym dyskiem. Gość skończył robotę za nią, nawet na nią nie
poczekał. Lecz skąd miał wiedzieć, by czekać?
Złośliwość losu.
Uśmiechnęła się pod nosem. Odwróciła na pięcie i ruszyła w kierunku
wyjścia.
— To wszystko? — zapytał wtedy. Odwróciła twarz, nie
zatrzymując się.
— Miłego dnia, bohaterze. — Zostawiła go zupełnie samego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz