— Dzięki za
wszystko. — Kurtis wysiadł, wyciągając plecak. Podszedł do przedniej
szyby od strony kierowcy i pomachał, ale po chwili Hartman wyciągnął kluczyki
ze stacyjki i wysiadł, trzaskając drzwiami. Przystąpił z nogi na nogę.
— Co masz
teraz w planach?
— Nie mam
pojęcia, ale coś wymyślę.
— Nie
słuchałeś mnie wczoraj uważnie.
— A muszę?
Deacon
spojrzał na niego spod byka. Westchnął i poklepał Trenta po ramieniu, po chwili
jednak decydując się na mocny, przyjacielski uścisk.
— No to
spadaj. Mam jeszcze do załatwienia kilka spraw na mieście.
Kurtis
przytaknął.
Nie oglądając się za siebie, zrobił krok w stronę drzwi głównych dworca
centralnego. Nareszcie – wszystko od nowa, można wziąć wdech całą piersią i
uśmiechać się pod nosem bez powodu. Nareszcie...
Szarpnęło coś. Kurtis odwrócił się i zobaczył Deacona – bladego,
wystraszonego. Coś szepnął, zgiął się w pół i wylądowałby niechybnie na ziemi,
gdyby Trent go nie przytrzymał. Uklęknął z nim i dopiero, gdy Hartman legł mu
na kolanach, dostrzegł dłoń na przeponie i czerwone od krwi palce. Druga ręka
zwisła Deaconowi bezwładnie, wypuszczając pęczek kluczy. Kurtis złapał je,
złapał też jego dłoń.
— Spokojnie, stary… — Kurtis położył na jego dłoni swoją i
ucisnął. — Nie peniaj.
Odwrócił się i spojrzał za siebie na grupkę. Dwie kobiety stały i
rozmawiały, wskazując na niego. Nie słyszał co – dźwięczało mu w uszach.
— Zadzwońcie… — Słowa nie chciały przejść wszystkie. Deacon był blady, też
coś majaczył, nie zamykał już oczu. Drżał. Kurtis patrzył na niego, chciał
mówić, lecz nic już nie przeszło przez gardło. I wtedy jakby zatrzymał się
czas.
Czerwone światełko zamigotało. Momentalne uderzenie gorąca, niepohamowana
fala agresji i gniewu pchnęły Kurtisa do działania. Pociągnął nieprzytomnego
Deacona za sobą, ale za blisko. Za wolno... Po punkcie jarzącym się na czole
Hartmanna został już tylko broczący wlot po kuli. Kurtis sam w sobie aż
poczuł ten ból – jak pocisk wgryza się w twardą czaszkę i zgrzyta o kość. To
uczucie pochłonęło jego myśli, a świat jakby pokrył się mgłą.
Trent wstał, chwiejnie i pierzchliwie. Zabrudził krwią spodnie, nie
szkodzi. Deacon leżał martwy na podjeździe dworca z dwoma kulami i to było
ważne. Kto i skąd strzelał? Kurtis rozejrzał się, lecz mętny woal wciąż
przysłaniał mu wzrok, zamknął więc oczy. Skup się, zaraz skończysz tak
samo. Jakiś mężczyzna wyrwał go z transu, więc otworzył je – tamten
coś mówił, sięgał po telefon. Za późno! Rozumiesz? Trent
spojrzał na niego z wyrzutem. Jest już za późno... Ktoś inny
też podszedł, szarpnął go za ramię, pytał o coś. Bez skutku.
Kurtis oddychał chłodnym powietrzem, a woal powoli znikał sprzed oczu.
Dźwięki nabierały treści: co tu się, kurwa, ja pierdolę, kurwa, człowieku, co
się...?! Ten ktoś nie przestawał szarpać, a w głowie nie przestało
pulsować.
Okna budynków o tej porze roku w znacznej większości zamykano, zresztą bez
sensu szukać w nich lufy. Bez sensu też i to, i tamto. Dopiero gdy w szumach
splecionych z dźwięków ulicy i ludzkich krzyków Kurtis rozpoznał sygnał
radiowozu lub karetki – drgnął instynktownie. Wsadził dłonie do kieszeni.
Klucze? A niby skąd i kiedy... Z marszu wyszarpał się barczystemu, nie słuchał
i nie odpowiadał; skłonił się, unikając pięści w twarz. Nie oddał, patrzył
tylko niewzruszony. Smutny, lecz jednak z planem.
Odwrócił się przed siebie i ruszył w przód. Najpierw nieco szybciej, a
zaraz pędem. Barczysty za nim, ale odpadł dość szybko.
Kurtis szukał w pamięci drogi na Małą Stranę. Jak on to wczoraj powiedział?
Ale normalni ludzie też mają swoje tajemnice, które tacy jak ty muszą
uszanować.
Już wiedział, że niczego nie będzie szanował.
***
— Nie, księżna Bona. Co za durne pytanie…
Zip oszczędził sobie komentarza. Zmienił temat:
— Co u ciebie? Winston kazał zadzwonić. Razem z Alisterem wprowadziliśmy
się na kilka dni.
— Cudownie. Nie roznieście mi rezydencji.
— Się wie. Słuchaj, siedzisz w Chinach?
— Aktualnie stoję.
— Cała ty. Co to za odgłosy tam u ciebie?
Lara po drugiej stronie połączenia odwróciła się i zobaczyła, jak Lee Ang
zbiera z podłogi przewrócone krzesło. Spojrzał na nią przepraszająco, po czym
schylił się do wiaderka i zanurzył w nim mopa.
— Mój znajomy wybitnie się nudzi — stwierdziła. — Chyba chce mnie pokazać
przed przełożonymi z lepszej strony, niż mnie samej na tym zależy.
— Znajomy?
Lara zignorowała to pytanie i wyszła z pokoju.
— Potrzebuję waszej pomocy — ściszyła głos, zamykając za sobą drzwi.
— Zamieniam się w słuchawkę.
— Shu zostawiła w spadku dom. Mam związane ręce, dopóki Lee się
tu kręci, na dodatek nie spuszcza ze mnie wzroku, ale…
— Serio, Lee? Jak Jet Lee?!
— …ale powiedz Alisterowi, że coś tu śmierdzi, bądźcie w pogotowiu.
Zadzwońcie do Dantego.
— Sądzisz, że znajdziesz wskazówki dotyczące śmierci Shu?
Odpowiedziała mu cisza.
— Ale wiesz, że Dante nie chce z tobą gadać?
— Dlatego pogadacie z nim wy. Muszę się stąd
wydostać. — Lara przewróciła oczami. Czemu Zip nie bywał zwykle
bardziej domyślny? Niby co mu w tym przeszkadzało?
— No dobra, ten… tego. Ja już kończę. Alister mnie woła.
— Od razu widać, kto w waszym związku jest mężczyzną.
— Bardzo śmieszne.
Zanim Zip zdążył się rozłączyć, usłyszała w słuchawce głośny krzyk:
— Alister!!! MASZ POZDROWIENIA OD LARY!!!
Już wyobrażała sobie minę Winstona… No nic, kiedyś w końcu będzie musiała
zainwestować w interkomy.
***
Mijał kolejne domy. Dzielnica należała do jednej z tych zamożniejszych;
otarł czoło. Tak mocno się spocił? Serce waliło jak oszalałe, krew płynęła w
żyłach, że aż czuł drętwienie. Oddychał szybko. Gdy wreszcie wytracił prędkość
i się zatrzymał, nogi miał jak z waty. Spojrzał na zegarek, drżąc. Było już
popołudnie – trzecia – i, jak to w listopadzie, zaczynało się ściemniać. Ulica
wydawała się pusta, a widok spuszczonych rolet w oknach sąsiadów też nieco
uspokajał.
Wejście nie sprawiło mu żadnych trudności – jak niby miałoby, skoro
miał klucze? Wszedł i od razu ruszył do łazienki. Zmył gorącą wodą krew z
dłoni, a zimną przemył twarz. Starał się o niczym nie myśleć, nie marnować
energii, więc z marszu rozpoczął poszukiwanie od biurka w gabinecie. Nic.
Szafki w sypialni? Czysta bielizna, kilka leków na ból głowy i mnóstwo białych
koszul. Szuflady? Białe skarpetki. Tylko białe. Sprawdził pod łóżkiem – pusto.
Za szafą – nic, prócz gigantycznej pajęczyny. Wyszedł z sypialni. Czego w ogóle
szukał?
Zajrzał do szafek w kuchni, ale w ręce nie wpadło mu nic podejrzanego poza
kilkoma rachunkami. Spojrzał na zegarek raz jeszcze. Dochodziła czwarta, nie
miał dużo czasu. Policja mogła wpaść tu w każdej chwili.
Zbliżając się do wyjścia, zerknął raz jeszcze na biurko. Po chwili wahania
podszedł, odłączył laptopa, zabrał akumulator i spakował wszystko do plecaka.
Już miał wychodzić z domu, kiedy zauważył na wieszaku w przedpokoju
zawieszony płaszcz. Bez zastanowienia wsunął rękę do jego kieszeni. W lewej
pusto, w prawej paczka papierosów, którą natychmiast przerzucił do swojej
kieszeni. Pozostała jeszcze jedna, ta wewnętrzna. Trent pod palcami wyczuł
jakiś zwinięty papierek. Wyciągnął go i rozprostował.
Bilety do teatru? Dwa?
— Chyba ktoś spierdolił ci randkę…
Odpowiedziała mu cisza. Bolała parszywie, ale nie pierwszy i nie ostatni
raz. W ciągu ostatnich dwóch dni zginęło już wiele osób. Carvier, Luddik,
Vasiley, Renne, Gunderson… Nawet ten cały von Croy, który sprowadził mu na
głowę pannę Zosię Samosię z niezłym zapleczem.
— Moja wina — szepnął.
Właściwie dlaczego? Przecież nie zrobił niczego złego, a śmierć zbierała
swoje żniwa codziennie. Skąd miał wiedzieć, że Deacon też wpakował się w gówno?
Że cokolwiek mu groziło?
Nie mógł. To nie był czas na żale. To był czas na robotę.
Wyszedł, a na dworze odpalił papierosa i ruszył przed siebie, na start
wykopując przed siebie spory kamerdolec ciężkim buciskiem.
***
Lara siedziała pochylona nad półmiskiem. Chińska potrawka, z którą nigdy
wcześniej nie miała do czynienia, składała się z ryżu polanego jakimś kwaśnym
syropem. Croft przebierała pałeczkami w naczyniu, zniechęcona już samym
zapachem. Odnalazła jakieś gorzkie, suszone bakalie. Skrzywiła się, kiedy na
języku wyczuła o dużo za dużą porcję przypraw. Między innymi cynamon.
O dużo za dużo cynamonu.
Zniechęcona odłożyła miseczkę. Nagle do kuchni wpadł Lee.
— Coś się stało? — zapytała, przyglądając się mu podejrzliwie.
Ten lekko zasapany potwierdził nerwowym skinieniem głowy. — Czyli co?
Lee Ang podszedł do niej i chwycił za rękę. Posłusznie wstała, uderzając
kolanem o nogę stołu. Zaklęła pod nosem, aż urzędnik spojrzał na nią
karcąco. Ciągnął ją w stronę drzwi.
— Przedstawiciele urzędu Chińskiej Republiki Ludowej…
— Mieli być rano.
— Ale oni są już pod drzwiami.
— To czemu nic nie mówisz? — Lara spojrzała na siebie. Wytarte dżinsy i
najzwyklejsza koszulka wcale nie prezentowały się najlepiej.
No trudno, najwyżej.
Dużo bardziej niż sobie współczuła Angowi. Na pierwszy rzut oka widać było,
że denerwował się podwójnie, bo nawet za nią samą. Przebywając z nim nieco
dłużej, mogła stwierdzić, że mężczyzna był w porządku. Przyjazny, trochę naiwny
i flegmatyczny, czasem ciamajdowaty, strasznie spięty. Ale mimo wszystko oddany
sprawie, postawny i zarobiony – przez cały wczorajszy dzień, kiedy ona nie
robiła zupełnie nic poza przeglądaniem papierów, uznając, że to głupota, on sam
starł kurz z każdej najmniejszej półki i najciemniejszego kąta. Nie znaleźli
nic ciekawego, zresztą czego się spodziewała?
Trzech mężczyzn w garniturach i stojąca za nimi drobnej postury kobieta
oczekiwali przed domem. Lee ukłonił się, przedstawiając Larę, a ta ruchem ręki
wskazała drzwi, uśmiechając się. Wymienili między sobą spojrzenia, a Lee
szturchnął ją ramieniem.
— Opuść rękę — wyszeptał.
— Niby dlaczego?
— Ten dom nie jest jeszcze oficjalnie twój. Nie zachowuj się jak gospodyni.
Tylko wzruszyła ramionami. Zamknęła za wszystkimi drzwi.
Mandaryński znała gorzej niż średnio, właściwie posługiwała się zaledwie
kilkoma słowami dialektu północno-zachodniego. Słuchając długich wywodów, nie
wyłapywała nawet poszczególnych słów – byłoby to co najmniej dziwne, gdyby
główna notariusz w swojej przemowie używała określeń takich jak bardzo cię
lubię albo przepraszam, nie mówię po chińsku. Lara słuchała natomiast Lee Anga,
który wszystko tłumaczył na bieżąco.
— Za kilkadziesiąt minut będzie tu samolot… — szepnęła w pewnej chwili
jakby sama do siebie, jednak nie uszło to jego uwadze, aż przestał tłumaczyć.
Stał tuż obok niej, ale nawet na nią nie patrzył. Wpatrywał się w usta pani
notariusz.
— Jaki samolot? — dostosował się do szeptu.
— Przyjaźnie nastawiony.
— Ale że tu? Gdzie? W ogrodzie?
— Nie, za wzgórzem. Ale gwarantuję ci, że usłyszysz.
— Tak nie można, jak mam ich wyprosi…
— Bądź miły. Na początku byłeś miły. Dlaczego już nie jesteś?
— Bo zdarłem wczoraj cały naskórek.
— Nikt ci nie kazał szorować…
Jeden z urzędników spojrzał na nich zdziwiony i chrząknął znacząco. Lee
wrócił do tłumaczenia.
Po jakimś czasie ten chrząkający podał Larze długopis. Podeszła do stołu,
przejrzała dokument – akt przejęcia nieruchomości, tłumaczenie angielskie – po
czym nieczytelnie go podpisała. Potem podsunięto jej ten sam tekst po chińsku i
klika innych. Chińska notariusz, według tłumaczenia, zaczęła przedstawiać
zasady utrzymywania placówki mieszkalnej. Gdy skończyła, uśmiechnęła się nikle
i sięgnęła do swojej czarnej teczki. Powoli wyciągnęła z niej kopertę i
przesunęła ją po blacie w stronę Lary. Croft zdziwiła się, ale odwzajemniła
uśmiech i otworzyła kopertę. Zdjęcie z Shu? Znała je, miała wtedy czternaście
lat, obie siedziały na starych wiklinowych krzesłach w ogrodzie, a za nimi
rozciągał się widok na góry.
Odwróciła zdjęcie.
Twoja kolej.
To twoja kolej.
Teraz twoja kolej.
Z zamyślenia wyrwał ją głos kobiety i Liang zaglądający przez ramię.
— Mówi, że to jedyne, co tego dnia miała przy sobie, prócz dokumentów.
Mogę?
Podała mu zdjęcie.
— To bardzo ładna pamiątka. — Przyjrzał się chwilę i oddał
je. — Miło z jej strony.
Przytaknęła, po czym zwróciła się do kobiety po chińsku, dziękując.
Uśmiechając się nikle, schowała zdjęcie z powrotem do koperty. Nie miała czasu na
dłuższe chwile ckliwości, choć chciała. Jejku, jak bardzo nie spodziewała się
tego gestu, naprawdę sprawił jej radość... Same szuflady wyglądały wczoraj tak,
jakby Shu specjalnie pozbyła się wszystkiego przed śmiercią. Zostawiła kilka
mniej ważnych notatek ze swoich prac i książek historycznych. Nic więcej.
— Bardzo dziękuję — powiedziała w końcu Lara. Ang zrozumiał; zaczął
rozmawiać z urzędnikami, tłumacząc, jak bardzo byli im wdzięczni i jak bardzo,
niestety, się spieszą, ponieważ pani Croft jeszcze dziś musi wrócić do Anglii w
sprawach urzędowych. Oni skłonili się i udali w stronę drzwi, ale Lee
najwyraźniej chciał ich odprowadzić.
Lara wróciła do pokoju Shu, ostatni raz spojrzała na niego i podniosła z
ziemi swój plecak. Oddychała miarowo. Pustka. Nic nie przychodziło jej do
głowy. Wspomnienia? Tak, kiedy było wszystko dobrze, kiedy trzeba się było
odprężyć, myśli o Chinach same pchały się na tapet. Lara wiedziała, że już nie
będą – tak samo coraz rzadziej wspominała ojca. Rozejrzała się ostatni raz i wyszła,
odetchnąwszy porządnie. Byle już zamknąć te drzwi... Skrzypnęły. Lee czekał na
nią przy stole w saloniku z plikiem dokumentów.
— Dziękuję ci za wszystko — powiedziała, odbierając je.
— Chcesz zostawić mi klucze?
Zastanowiła się przez moment. Trwał on najwyraźniej za długo.
— Zapomnij, przepraszam. Nie powinienem się wtrącać. — Lee skłonił się
nisko.
— To nic. — Machnęła ręką. — Po prostu nie będę tu regularnie. Sama nie
wiem.
Patrzyli sobie chwilę w oczy.
— Daj. Klony i jesiony już opadają, trzeba będzie odmiatać.
Chwilę jeszcze wahała się. Spojrzała na klucze w drzwiach. Co by się mogło
stać? W najgorszym wypadku ktoś tutaj wejdzie i nic nie znajdzie. O ile Lee nie
będzie kogokolwiek wpuszczał…
Lepiej nie. Po co. Zamknąć i niech będzie zamknięte.
— Naprawdę nie trzeba.
— Jak sobie życzysz. — Uśmiechnął się i skłonił raz jeszcze.
Podeszła do drzwi i wyciągnęła z nich klucze. Obserwowała, jak Ang
podchodzi i nieporadnie zabiera spod ściany mały karton z rzeczami z biurka.
Położył na nim swoją torebkę i siateczkę ze śmieciami. Rozejrzał się i po
chwili wyszedł za Larą. Czekała na niego na zewnątrz.
— Do zobaczenia — powiedział i uśmiechnął się w przeprosinach, nie był w
stanie się skłonić. Lara odwzajemniła uśmiech.
— Trzymaj się, i jeszcze raz dziękuję.
— A może cię gdzieś podwieźć? Mieszkam całkiem niedaleko, mam też
samochód...
— Nie, naprawdę. Poradzę sobie. Przyda mi się spacer. Lubię te tereny.
Machnęła mu, gdy odchodził i sama udała się w kierunku innej ścieżki. Tej
na zachód, prowadzącej w stronę niewielkiego wzgórza, za którym coraz wyżej i
wyżej piętrzyły się góry Qin Ling. Znała te rejony za dobrze i nieraz to
właśnie tam lądowali z ojcem. Wielką, twardą i – przede wszystkim sprawdzoną –
polanę robiącą zwykle za lądowisko potrafiła dojrzeć już z daleka, wystarczyło
zmrużyć oczy. Zawsze przypominały jej się słowa ojca, gdy pierwszy raz pytała,
jak to będzie. Porównaj to do jazdy samochodem, który z ogromną prędkością
wjeżdża na polną drogę – mówił i faktycznie tak to działało.
Nic nowego. Nic wielkiego, nic ważnego. Bez ciebie, tato.
***
— Sama sobie sprawdź, szmato — mruknął do telefonu. — Skoro mi nie ufasz…
Przecież mówię, że nic nie znalazłem, resztę rzeczy mam przy sobie. Och, kurwa,
czy mogłabyś czasem zawrzeć ryj i posłuchać mądrzejszych od siebie? Dostała w
spadku tylko dom i sam go sprawdzałem, nic tam nie ma, łaziłem też za nią i ona
też nic. Miała jeden telefon, bez związku i dostała w pamiątce zdjęcie z
dzieciństwa, nic więcej… Dobra. Dobra, kurwa! Jak chcesz jeszcze raz, to sobie
tu tak po prostu wejdź, ale już beze mnie. Mam swoją robotę, a i tak dużo
ryzykuję. I nie mam dla ciebie kluczy. Radź sobie sama, dzidzia. — Nacisnął
czerwoną słuchawkę i wrzucił telefon do torby.
Uśmiechał się sam do siebie, bo niczego przecież nie mógł przeoczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz