— Cieszę się, że wróciłaś! — Winston uścisnął serdecznie jej chłodną dłoń.
Croft uśmiechnęła się nikle. Zrzuciła z ramion plecak, wyminęła Smitha i
szybko udała się do siebie. Była zmęczona, brudna i głodna. Pewnie żałowała
skończonej przygody bardziej, niż cieszyła się z wygranej sprawy. Tak
przynajmniej sądził.
— Będzie dobrze — szepnął, a gdy zamknął za nią drzwi główne, sięgnął po
zniszczony plecak i dziarskim krokiem ruszył do pralni. Nie mógłby sobie
odpuścić pierwszego tego dnia prania.
***
Bez sensu rozpamiętywać drania.
Chociaż to całkiem miło ze strony brytyjskiej policji i mediów, że zajęto
się w końcu śledztwem i jednak ją uniewinnili. Nie spodziewała się tego,
choć... właściwie dlaczego? To nie ona zabiła Wernera ani też nikogo innego. Na
dodatek ślady ze Strahov czy wykopalisk pod Luwrem udowodniły, że sprawa była
jednak grubsza i dotyczyła czeskiej Kabały. Mimo zniszczenia laboratorium,
dowodów zostało w ruinach od groma.
I tak będzie musiała stawić się, zeznać i dopełnić formalności. To było
raczej znośne, biorąc pod uwagę, co ją do tej pory spotkało.
Odłożyła telefon, wyłączywszy przeglądarkę. Starczy newsów na dziś.
— Laro… — westchnął cicho Winston, otwierając drzwi. Zobaczył, jak
siedziała po turecku na łóżku.
Lubiła, gdy tak ciepło się do niej zwracał, czuła się wtedy bezpiecznie.
Czuła, że nareszcie jest w domu. Już wszystko dobrze, te sprawy.
Przyglądała mu się, jak odkładał pusty plecak na ziemię, w kąt.
— Masz coś jeszcze do prania?
Zaprzeczyła.
Podszedł bliżej. Dotknął jej ramienia i pewnie chciał przytulić do siebie,
jak to robił za czasów, gdy była jeszcze małą, zagubioną dziewczynką. Nie była
już mała, teraz jednak zagubiła się jak jeszcze nigdy dotąd.
Mimo ulgi odtrąciła jego rękę.
— Co się stało? Źle się czujesz? — zapytał.
— Werner nie żyje.
— On umarł już dawno. Pamiętasz? W Egipcie…
Kochany Winston. Potrafił na wszystko patrzeć tak racjonalnie. Sędziwy wiek
udowadniał tylko jego życiowe doświadczenie. Jednak tym razem to nie wystarczało
— wręcz zajechało zwykłą wymówką.
— Nic nie wiesz. – Lara wstała i podeszła do okna. Patrzyła chwilę w
odległą przestrzeń dziedzińca rezydencji. Oddychała spokojnie.
— Wiem wystarczająco. Spal ten most.
Znał ten nawyk, dawno musiał się go domyślić; stawała przy oknie zawsze,
kiedy nie potrafiła spokojnie zasnąć i gdy za dużo myślała, czuła niepokój.
Znowu to robiła... Niektóre dzieci przytulały misie, inne zamykały się w
pokoju, trzaskając drzwiami, i słuchały głośnej muzyki. A ona po prostu patrzyła
w okno. Niezmiennym, pustym wzrokiem, pasującym do niej tu i teraz, ale
przecież wcale niepasującym do dziesięciolatki.
Odwróciła twarz od szyby i spojrzała na plecak. Bez słowa podeszła do
bagażu i wyciągnęła z niego dziennik.
— Nie zadręczaj się. — Usłyszała.
— Byłam u niego tamtej nocy, kiedy… – zginął, lecz nie przeszło
jej to przez gardło. Dziwne, jak silna była, a jak wiele słabości brało nad nią
górę. Nie spodziewała się tego po sobie. — A potem Karel...
— To nie ma już znaczenia — Winston znów stanął przy drzwiach. — Pozwól
sobie...
— To nie byłam ja. Nie zrobiłam nic, rozumiesz? Nawet nie ja go pomściłam!
To na co w ogóle było mi Strahov?! — ryknęła nagle, rzucając dziennikiem o
ścianę. Odetchnęła raz i drugi, coraz bardziej miarowo, spokojnie. — To było
wszystko bez sensu. I beze mnie dotarliby do Kabały — wyszeptała, patrząc na
stopy.
— Gdy się uspokoisz, zejdź proszę na kolację. Już późno.
Kiwnęła głową i poczekała, aż Winston wyjdzie. Podeszła do dziennika, który
otworzył się na środku z ze zdjęciem zamiast zakładki. Podniosła je, zajrzała
do łazienki i spojrzała w lustro.
— Bez sensu — wyszeptała.
Z apteczki za lustrem wyciągnęła pudełko anafranilu. Drżącą ręką otworzyła
je, wsadziła do ust jedną tabletkę. Przepiła zimną kranówą, odetchnęła po raz
kolejny, tym razem głośno. Ostatni raz spojrzała na zdjęcie. Uśmiechnęła się
słabo, gdy przyglądała się Wernerowi, którego jasny garnitur pasował do koloru
namiotów w tle i do egipskiego piasku. Zawsze był taki. Dopasowany, wtopiony w
tło, tego też ją uczył... Stała tuż obok, w spodenkach i seledynowej bluzce.
Oboje przytuleni, złapani pod ramię. Młodsi, rządni przygód i sławy.
Szczęśliwi.
Wyciągnęła z apteczki zapalniczkę i przypaliła krawędź zdjęcia. Szybko
zaczęło płonąć, trawione przez ogień, a gdy ten doszedł do czubka, wrzuciła
końcówkę do zlewu.
— Żegnaj, Werner.
***
Zanurzając się w gorącej wodzie, zauważyła, że oberwała, i to cholernie.
Posiniaczona gdzieniegdzie aż do fioletu, kilka krwiaków, zwiotczałe w wodzie
mięśnie… No nieźle, nieźle, nic, tylko smarować. Przejdzie albo zostanie — nie
robiło różnicy. To przez tabsy tak się na wszystko wylała? Wzięła szorstki
ręcznik, doprowadziła mokre włosy do ładu. Za długo były związane, więc
zostawiła rozpuszczone.
Zeszła do jadalni. Winston jak zwykle kręcił się między stołem a kuchnią.
— Lepiej? — zapytał, uśmiechając się delikatnie.
— Nieźle.
— Wzięłaś?
Przemilczała odpowiedź.
Tylko wzruszył ramionami. Lek nie wydawał się groźny, na dodatek przepisał
go jej psychiatra, tuż po Egipcie. Znała jednak Smitha, któremu pewnie na usta
aż cisnęło się, że wszystko powinno mieć swój początek, a więc też i swój
koniec. Chciałby na pewno, by zamknęła ten etap.
Może i by się udało? Nie, bez sensu. Z nieprzekonanym uśmiechem zasiadła do
stołu. Po swojej prawej stronie zauważyła niemały stos kopert różnych
wielkości. Nałożyła na talerz fasolkę, przyglądając mu się.
— Dopiero co wróciłam… — mruknęła między jednym widelcem a drugim.
Winston, skończywszy nakrywanie, przysiadł się obok.
— Rachunki i tym podobną korespondencję pozwoliłem sobie otworzyć
wcześniej.
— I dobrze — podsumowała, oglądając jedną z kopert. — Nie ma nadawcy…
— Ten list przyszedł wczoraj.
Kiwnęła głową i naderwała kopertę. Wyciągnęła zgięty w pół papier i zabrała
się za czytanie.
***
Porządne chlanie, potem kilka panien i spanie — taki był plan. Chociaż gdy
Kurtis przejrzał się w jednej ze sklepowych witryn, postanowił jednak zmienić
kolejność. Dość błąkania się bezcelowo po Pradze. Powoli zaczynał zapadać
zmrok, wreszcie kończył się ten parszywy dzień.
Trent nie miał przy sobie telefonu ani żadnych kosztowności. Był brudny,
głodny i spragniony. Ludzie spacerujący po chodnikach omijali go szerokim
łukiem. Uśmiechał się do nich cynicznie.
Boicie się tego, czego nie jesteście w stanie zrozumieć. Nieufność rodzi
strach, że aż chorobliwy. Wszyscy jesteśmy chorzy.
Nagle mignął mu przed oczami szyld jakiejś taniej speluny. Kurtis wszedł do
środka i rozejrzał się. Po lewej, na parkiecie tańczyły piękne, ponętne
blondynki, po prawej natomiast był bar, całkiem nieźle zaopatrzony. Szkoda
tylko, że Trent nie miał nawet centówki.
Podszedł do lady pewnym krokiem.
— Muszę wykonać jeden telefon, to ważne.
Szeroki w barach, wcale nieprzekonany barman w koszulce Harleya Davidsona
spojrzał na niego, unosząc brew, po czym wrócił do rozlewania whiskey z colą.
Kurtis przysiadł na barowym krześle, oparł dłonie o ladę, splótł dyplomatycznie
palce, powtarzając poprzednią kwestię.
— Nie lubię ignorancji — dodał.
— Tak? — zapytał w końcu facet, odkładając butelkę. — A co mnie to
obchodzi?
— Sądzę, że dużo. To jest wpisane w twój zawód spowiednika.
Znów uniósł brew.
— Słucham?
— Nie będę się prosił takiego miśka, bo to i dla ciebie, i dla mnie
obciach, i widziałem się w lustrze. Nie będę też groził, bo mnie stąd
wyrzucisz. Tak naprawdę co bym nie zrobił, miałbyś mnie w dupce. A gdybym
zamówił kolejkę? – zapytał nagle poważnie, gdy tylko Harley zaczął przewracać
oczami.
— Co podać? — ożywił się.
— Widzisz? Od razu inaczej rozmawiamy.
— Koleś, czego ty właściwie chc...
— Zadzwonić. Jestem w mieście od dosłownie chwili, ale obiecuję ci, że jak
tylko ogarnę się po podróży, to tu wrócę i kupię całą butelkę. Nie jestem
dupkiem i nie chcę zawracać ci gitary. Weź też nie bądź.
Facet westchnął i podał mu bezprzewodowy aparat.
Kurtis podziękował i wybił z pamięci numer. Po chwili usłyszał sygnał,
jednak nikt z drugiej strony nie kwapił się odebrać. Harley przyglądał
się moment, po czym sięgnął po słuchawkę.
— Moment — Kurtis przytrzymał ją przy uchu.
— Tak? — Usłyszał zaspany głos.
— Memento Lux. Ja pamiętam o świetle — wyszeptał cicho. — A ty pamiętasz? –
Odczekał, słuchając uważnie. – Dzisiaj, za godzinę. Tam gdzie
zwykle. – Rozłączył się, oddał telefon i, raz jeszcze dziękując i
obiecując rychłe spotkanie, odszedł w stronę wyjścia. Ostatni raz z lekkim
żalem spojrzał na śliczne tancerki o długich nogach i lekkich obyczajach;
pchnął szklane drzwi. Wpadł mu w oko stojący nieopodal chopper. Kurtis tak po
prostu na nim usiadł. Był jednym z tych, którzy do takich rzeczy nie potrzebowali
kluczyka.
***
— Nie skończyłaś tuńczyka… — Usłyszała, ale nie zareagowała.
Przeleciała wzrokiem po kartce, ostatni raz wyłapując z listu pojedyncze
wyrazy. Nagle odłożyła go i bez słowa odeszła od stołu. Ruszyła po schodach, a
Winston pytająco przyglądał się jej przez chwilę. Gdy widział, jak na piętrze
zniknęła za drzwiami, zaskoczony sięgnął po list.
…Shu Mei, pozostawiając nieruchomość w mieście... odbędzie się
oficjalny odpis notarialny w… Prosimy o przybycie bądź korespondencję pisemną
podpisaną… o zrzeczeniu się praw do posagu.
… najszczersze kondolencje,
Przedstawicielstwo Ambasady Brytyjskiej w Beijing
Westchnął cicho. Shu Mei znał tylko z ekspresyjnych opowiadań Lary i
bardziej stonowanych historii jej lorda Richarda. Wiedział o niej tyle, że zawsze
gościła Croftów u siebie, dając schronienie, kiedy tylko przebywali na terenie
Chin. Nie potrzebował jednak niczego więcej — to wystarczyło, by pójść za Larą.
Wszedł do jej pokoju, nawet nie pukając.
— Czy mogę ci jakoś… Ale… ale co ty robisz? — Spojrzał na nią zdziwiony.
Stała przy szafie, rozrzucając rzeczy po podłodze lub wrzucając je bezładnie do
plecaka.
— To pismo urzędowe. Nie lubię się spóźniać — odpowiedziała poważnie, wciąż
bałaganiąc w szafie.
— Masz jeszcze trzy dni, dopiero co wróciłaś do domu. Zostań jeszcze.
— Nie mogę. Gdzie PDA?
— Możesz.
Spojrzał na szafkę nocną, podszedł do niej i otworzył szufladę. Na dnie
leżał palmtop; podał jej go, a ta wrzuciła go do plecaka, wciąż się
rozglądając.
— Powinnaś nieco się uspokoić... — spróbował.
— Jestem spokojna. — Zaczęła zaplatać warkocz. Po chwili schodziła już do
hollu głównego i w stronę wyjścia. Stojąc przy drzwiach, zabrała z wieszaka
zimową kurtkę. Idąc do garażu po samochód, minęła ponownie Winstona. Wiedział,
że posmutniała, choć bardzo chciała, by nie było tego widać. Twarz miała
kamienną, chłodną.
— Skontaktuj się z Zipem i Alisterem. Niech się w końcu do mnie odezwą. —
Wsiadła do samochodu i przejechała przez bramę frontową.
Czy w ogóle docierało do niej to, co przeczytała?
***
Bogu chwała – głosił wielki napis nad drzwiami.
Kurtis wyłączył silnik przed bramą kościoła świętego Rocha i rozejrzał się.
Dookoła było ciemno, tylko księżyc rozjaśniał pochmurne niebo.
Kiedyś, tu, w magazynach, rozmawialiśmy o prawdopodobieństwie bożym. Że,
gdyby istniał, nikt nie musiałby umierać. Zamiast nich, zginęliby tylko
Eckhardt i Karel na czele Kabały. Nikt z nas nigdy nie był bożym sługą ani
dzieckiem.
Spojrzał raz jeszcze na napis nad głównym wejściem do kościoła.
Ironia losu.
W którym to było…? Całkiem niedawno, w osiemdziesiątym ósmym. Miał wtedy
szesnaście lat.
— Dobrze jest wrócić — szepnął do siebie.
Zerknął na zegarek na ręce. Deacon spóźniał się kilka minut; może nie
przyjdzie, a może był już w środku. Trent spojrzał na potężną budowlę i
westchnął. Podszedł do drzwi i pchnął je. W środku był tylko jeden mężczyzna
krzątający się przy ołtarzu. Odwrócił się zdziwiony.
— Kościół o tej porze jest zamknięty.
Kurtis skłonił się delikatnie.
— Obiecałem staremu znajomemu spotkanie. Czy mógłbym chwilę zostać?
— Dobrze. — Usłyszał donośną odpowiedź. Akustyka dorównywała tej z
laboratorium w Strahov. — Ale kiedy skończę porządkować zakrystię, będzie pan
musiał wyjść.
— W porządku. — Trent spojrzał na kościelnego i usiadł w ostatniej ławce
środkowego rzędu.
Kościelny przyglądał mu się dłuższą chwilę, po czym wrócił do swoich zajęć.
Nigdzie nie paliło się światło, jedynie świece oświetlały ołtarz czerwonym
płomieniem. Trent wpatrywał się w jeden z nich. Byle nie myśleć. O niczym. Nie
wspominać, wyłączyć się, cokolwiek, naprawdę cokolwiek. Z transu wyrwało go
skrzypienie drzwi i zaraz miarowe stukanie ciężkiego obuwia. Blisko, jeszcze
bliżej. Kurtis nie odwrócił się, ale uśmiechnął pod nosem, gdy obok niego
uklęknął Deacon, szepcząc:
— Dobrze cię widzieć, stary.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz