Ledwo skończył
jedną fajkę, a już odpalał kolejną. Kiepował do popielniczki, patrząc tępo w
ekran. Czego szukał? Co miał sprawdzić? Pustka była niemiłosierna, skupić –
zdawało się niemożliwe. Poza tym nie oszukiwał się. Ledwo włączył to gówno, nie
miał pojęcia, jak działa. Ostatnie kilka lat spędził na inicjacji w zakonie,
potem w legionie, później jako najmita w Kabale. Nigdy nie miał swojego
laptopa, przeszukać kilka folderów na pulpicie – to był, kurwa, szczyt
szczytów.
Siedział więc i
patrzył, zrezygnowany, kiepując na czuja, tylko czasem trafiając, więc całkiem
sporo popiołu leżało już wokół popiołki. Kurtis ocknął się dopiero, gdy ktoś
stanął obok i rzucił na niego cień. Trent spojrzał w lewo i uśmiechnął się
jakby automatycznie.
— Dolać może kawy?
— zapytała jakaś całkiem ładna, z dzbankiem.
— Chętnie,
dziękuję. — Poczuł suchość w ustach, więc szybko przełknął ślinę.
Dziewczyna
pochyliła się nad nim elegancko, nie przestając się uśmiechać.
— Podać coś
jeszcze, tak żeby… milej się pracowało? — Chyba dobierała słowa. Jakie, kurwa,
pracowało? Kurtis powiódł za jej wzrokiem i oboje spoglądali na ekran.
— Nie,
dzięki.
Miał dziwne
wrażenie, że posmutniała. Gdy odmruknęła coś na styl ach, rozumiem, w wyobraźni
tylko przewrócił oczami. To była kpina losu – mieć tak ładną buźkę i w dupie
nastrojowość.
***
Dante oświadczył
pełną gotowość. Poczuli lekki wstrząs, gdy odrywali się od ziemi.
– Wiesz, że robię
to tylko i wyłącznie dla Winstona?
Wcale nie musiał
tego mówić. Widziała już wcześniej jego wyraz twarzy, kiedy wchodziła na
pokład. Do teraz się nie zmienił; wzruszyła ramionami.
– Przykro mi –
usłyszała i uniosła brew.
Co odpowiadało się
w takiej chwili? Była słaba w te klocki. Najlepiej chyba nie było mówić nic –
przyjąć kondolencje dokładnie tak samo jak na każdym innym pogrzebie. Gdy tak o
tym myślała… tylko po śmierci Wernera nie usłyszała niczego w podobie. Jak
mogłaby, skoro wcale nie pojechała na tamten pogrzeb? Na ten od Shu też zresztą
nie miała zamiaru; ostatni, na którym była, to ten ojca. Kolejny – będzie
pewnie Winstona.
Nie, tak myśleć
nie wolno.
Zresztą, robiąc
szybki rachunek sumienia, Lara doszła do prostego wniosku. Prawie jak pewniak,
że właśnie ona odpadnie pierwsza. Przy takim stylu życia i tym, że jakoś
dziwnie przestało jej zależeć...
– Wiem, że nie do
Londynu. W takim razie dokąd? – Leydon nie odrywał wzroku od panelu
kontrolnego.
Lara uśmiechnęła
się pod nosem. Znał ją na wylot; pewnie wiedział już, co się święci.
Przyglądała mu się z ukosa – tej jego pucołowatej, zarumienionej twarzy, z
której wynikało tylko skupienie.
– Jeszcze nie
wiem. Potrzebuję punktu zaczepienia.
Dante puścił
drążek, włączył przycisk autopilota. Wyprostował plecy, po czym ułożył się
wygodniej w fotelu. Sięgnął ręką do plecaka i za moment rzucił Larze palmtopa.
Nie odpowiedziała.
– No to Paryż. – A
gdy spojrzała na niego zdziwiona, uruchamiając sprzęt, dodał: – Pozdrowienia od
Alistera.
***
Kamera. Kurtis
przejechał po niej palcem i wzdrygnął się. A jeśli ktoś wiedział, że zabrał
laptopa, i go teraz podglądał? Nie podobała mu się ta wizja; w ogóle
technologia, przyrost narzędzi, rozwój trochę go przerażały, działy się gdzieś
daleko, jakby obok legionu i obok zakonu. Ledwo początek dwudziestego
pierwszego wieku, a już okazało się, że oto laptopy, jakieś bluetoothy, WI-FI –
wszystko naraz. Poza tym a co, jeśli ten szmelc dałoby się namierzyć i
wyszłoby, że ktoś zajebał go z mieszkania denata i do tego szabrownik pojawił
się wraz z nim na dworcu? Ta myśl była jak natrętna mucha, którą trudno
jakkolwiek odgonić.
Gdyby istniał
portal, jakaś strona, która kolekcjonowałaby wszystkich ludzi i pokazywałaby
ich koneksje z innymi, Kurtis mógłby tam wejść i sprawdzić, czy Deacon miał
znajomych, którzy mieliby znajomych... Może miałby tam zdjęcia – swoje i kogoś,
z kim miał się wybrać do teatru. Trent jednak natychmiast wycofał się z tej
myśli.
To nie wchodziło w
grę. Deacon był synem Vladimira, członkiem Lux Veritatis. Nie pasował do
świata, nie pasował do technologii. Choć, z drugiej strony, jakby do końca
próbował się wyrwać i udawać, że przeszłość nie ciągnęła się za nim jak
pies.
Kurtis dopił kawę
i przyuważył, że w rogu ekranu coś się zaświeciło; ot, jakiś zielony kwiatek.
Najechał na niego kursorem, zobaczył napis: ICQ, kliknął w niego dwukrotnie
myszką i nagle na środku ekranu rozsunęła mu się cała lista rozmowy. Prawie się
zakrztusił. Jak w transie przescrollował okienko. Czytał na wyrywki, nie wszystko
rozumiał. Nie było dużo wiadomości, widać, że niektóre usuwały się po jakimś
czasie, inne zostały o pogodzie, te bezsensownie banalne, wydające się wyrwane
z kontekstu.
Wiem, gdzie cię szukać. Mam swoje sposoby. ;)
Czy tym razem napisałam coś nie tak?
Widziałam potwierdzenie odbioru.
Martwisz mnie.
Zrobiło mu się
niedobrze. Bardziej niż wtedy, kiedy grzebał w aucie pod siedzeniem. Kim była
Irina? Co dokładnie oferowała i… czemu potrzebowała pomocy?
Serio, błagam,
przyjedź.
Przyjedź na to
pieprzone show! Wiem, że dostałeś bilety.
Odbierz,
kurwa.
Deac, oni nas
zabiją.
Położył drżące
palce na klawiaturze i, patrząc na nią, powoli wystukał odpowiedź:
Spotkamy się pod
wieżą.
Wcisnął enter, a
po chwili konsternacji dopisał:
Nie jestem nim,
ale ci pomogę.
Na komunikatorze
zamigało przypomnienie:
Czat szyfrowany,
wiadomość odczytana, usunie się za:
Czy chcesz zmienić
ustawienia?
TAK
NIE
Wcisnął NIE i
przełknął ślinę, spoglądając niepewnie w kamerkę.
***
Chyba wolała czasy, kiedy siedziała w
Newport, udając zwykłą kelnerkę. Na myśl o noszeniu piwa i wsłuchiwaniu się w
jakieś banalne rozmowy przez ułamek sekundy miała ochotę się uśmiechnąć, ale
szybko jej przeszło.
Była martwa. Martwi się nie uśmiechają.
Była tak samo martwa jak Deacon, tylko że ona jeszcze w czasie przyszłym. Jeszcze chwilę i ktoś odstrzeli ją tak samo. To znaczy… nie wiedziała, jak zmarł. Wiedziała jednak, że nie odpisywał wystarczająco za długo. Tyle wystarczyło.
Musiał być martwy.
Irina – choć to nowe imię jakoś jej do siebie nie pasowało – siedziała w głębokim fotelu wynajętego pokoju i z kolanami pod brodą, skulona czekała, aż ktoś zapuka. Czekała w zupełnej ciemności, oddychając miarowo i raz po raz skubiąc to, co zostało z jej niegdyś długich i czerwonych paznokci. Nie podchodziła do okna, nie włączała laptopa, nie czuła głodu ani nic innego. Po prostu… czekała. Poplątane blond włosy opadały na nagie ramiona i piersi; nie było jej zimno. Może najwyższy czas przyzwyczaić się do zimna. I do robaków, chociaż, co by nie mówić o tej zatęchłej dziurze, nie wyglądała na robaczywą. Stara francuska kamienica nie prezentowała może stylu nowoczesnego, ale klasyczny motelowy – z odrapanymi ścianami i zepsutą słuchawką prysznicową. To nie miało znaczenia.
Światła dobiegające z Rue de Rivoli wpadały do pomieszczenia, lekko je oświetlając. Nie była to główna ulica, ale jedna z ruchliwszych, prowadząca przez ogrody Tuileries do Luwru i dalej, wzdłuż, do Théâtre de la Ville, którego dach Irina mogła zobaczyć z wysokiego okna. Ostatnie promienie zachodzącego słońca i światło wielu latarni wpadały więc do kamienicy jasne na tyle, by Irina mogła wbić wzrok w wiszącą na drzwiach łazienki krwistoczerwoną suknię do ziemi, z odcięciem w talii i głębokim dekoltem. Jeśli dożyje jutra, musi go czymś uzupełnić. Zwykle to Deacon przywoził jej biżuterię i zwykle droższą, niż wyglądał, by było go na nią stać, nie pytała jednak. Do syndykatu nie trafiali ludzie z łapanki. Z nią też tak nie było; nikt nie przyszedł do niej i nie powiedział: „ty, śliczna kobieto, od dziś będziesz dla nas pracować”. To znaczy, zrobili tak – pamiętała dobrze mężczyznę w garniturze – ale wpierw prześwietlili ją od stóp do głów, upewnili się, co potrafi i jakie ma\ znajomości, i że Deacona serio lubi i że się przyda.
Oraz że nie ma nic do stracenia.
Rzadko o tym z nim rozmawiała. Jakiś wewnętrzny opór powstrzymywał ich przed tym, by mówić luźno o pracy i organizacji, i zdradzać sobie swoje plany – nawet gdy tych kilka razy zostawali zupełnie sami, starając się zniknąć z wszystkich oczu i kamer. Nigdy jednak nie masz tak do końca pewności; przed syndykatem trudno uciec czy się schować, ale może po prostu ani ona, ani Deac, nigdy nie dali im powodu, by stracono do nich zaufanie. Dlaczego więc, psia mać, Deacon jej nie odpisywał!
Na pewno wiedzieli, że zdradził.
Na pewno go skasowali.
Schowała twarz w chłodnych dłoniach i przetarła nimi oczy. Nie żył już. To było jedyne logiczne rozwiązanie. Tylko jak do tego doszli, po czym poznali? Był taki ostrożny, że teraz wyjątkowo cieszyła się, że nie zdradził jej całego planu. Na wariografie nie skłamałaby; może to ta mała pieprzona szansa, by przeżyć, światełko w tunelu, nie byłam z nim przecież tak blisko, więc nic nie wiedziałam, przysięgam, nie miałam pojęcia i nie obchodzi mnie to.
Naprawdę.
Irina znów spojrzała na sukienkę. Dziwnie będzie wybrać się jutro tam samej. Tradycyjnie, po spektaklu, spotkanie koktajlowe spędzi miło. Ale Irina też dobrze wiedziała, że to wszystko to tylko pozory. Spotkanie było obowiązkowe dla wszystkich członków organizacji – by się pokazać szefostwu i pouśmiechać, stworzyć wrażenie wspólnoty, pracy nad jednym wspólnym celem. Ale pomiędzy kolejnymi drinkami i uśmiechami poczuje znów ich wzrok na rękach. Deacon wyszeptałby w tańcu:
„Nie ufaj im”.
I gdy zamruczała pod nosem, i pokręciła głową, że nie zaufa, ale że to przeżyje i że nie da się sprowokować, nie zrobi nic głupiego i że jutro jak każdy przysięgnie wierność… W szufladzie szafki nocnej zawibrował telefon.
Ten drugi, podobno strzeżony.
W pierwszej chwili Irina chciała się zerwać na równe nogi; serce załomotało jej w piersi. Ale powoli opuściła stopy na chłodne kafle i tempem spacerowym podeszła do łóżka. Po drodze zatrzymała się przy dużym oknie wychodzącym na aleję, stanęła w nim i rozchyliła usta. Dłoń oparła na piersi i koniuszkami palców zaczepiła sutek.
Druga wibracja.
Uśmiechając się w rozkoszy, niespiesznie dotykała się i obserwowała miasto, aż wreszcie, prawie że wierząc w bezwiedną wilgoć między nogami, zmysłowym ruchem zasłoniła szybę ciężką firaną. Dopiero wtedy odetchnęła męcząco, usiadła na łóżku i wysunęła szufladę, z której wyciągnęła telefon.
Na wąskim, czarno-białym ekranie, widniało logo kwiatuszka.
ICQ: Masz dwie nieodebrane wiadomości.
Zanim je odebrała, dwa razy przyszło jej do głowy, że to pułapka. Zabili go i znaleźli komunikator. Ale… poza ostatnimi wszystkie regularnie się kasowały. Co u ciebie, a co u mnie, ładną dziś mamy w Czechach pogodę, a tu, w Paryżu, nigdy się nie zasypia, nigdy nie zasnąłbym przy tobie. Może wiedzieli od dawna i pomyśleli, że był w tym jakiś kod? Że dwoje kochanków pod niewinnym flirtem zdradza sobie jakieś wielkie tajemnice.
Irina nacisnęła guzik i przeczytała wiadomość.
Tajemnice Kabały były zbyt dobrze strzeżone, by dwoje ludzi mogło cokolwiek.
***
Gdy wysiadała,
miała dziwne wrażenie, że zwykle bardziej się ciągło. Czy Dante wybitnie
spieszył się, by już ją wysadzić? A może po prostu tak bardzo wczuła się w rolę
Alistera, by zrozumieć jego tok myślenia, że nawet nie zauważyła kiedy, a
lądowali już na Issy-les-Moulineaux Heliport, zaledwie pięć kilometrów od
centrum Paryża. Do spektaklu miała niecałe dwadzieścia cztery godziny;
wystarczająco, by znaleźć nocleg i rozejrzeć się, a, przede wszystkim, by
pojąć, jakim cudem Fletcher wpadł na to, że sprawa dotycząca Shu Mei
nieodłącznie wiązała się z wystawianiem „Krzeseł” w Théâtre de la Ville.
Tym bardziej że przecież Lara nie miała biletów. Postanowiła już teraz dostać
się więc taksówką na Rue de Rivoli. Stamtąd bezpośrednio do teatru, do
kasy biletowej.
– Powodzenia –
usłyszała od Dantego, który wysiadł, by rozprostować nogi i zameldować swój
przylot u mężczyzny, który właśnie podchodził z dokumentami. Chociaż w
radiostacji meldował się już wcześniej, papierologia dotycząca śmigłowców i
prywatnych lądowisk okazała się znaczenie bardziej skomplikowana, niż Lara
podejrzewała. Kiedyś ciągnęło ją, by zrobić licencję, ale ostatecznie, gdy już
miała to w planach i nawet chciała podjąć praktyki, Werner zabrał ją do
Egiptu.
Egipt.
– Dzięki –
odpowiedziała w ostatniej chwili, właściwie idąc już do bramek prowadzących na
postój takstówek i busów. Poprawiła plecak na ramieniu, myśląc o tym, że tym
razem będzie musiała zapłacić Dantemu więcej. Nie uśmiechnęła się ani nie
przytuliła go na pożegnanie; za bardzo przyzwyczaiła się do wygód i tego, by
wysługiwać się nim, a przecież był jej przyjacielem, prawda?
Zastanowiła się
nad tym słowem.
Nie, chyba po
prostu znajomym. Albo nawet i zleceniobiorcą, którego zatrudniała najwyraźniej
bez umowy. A może nawet tyle i nie. Może zatrudniał go Alister. Z przyjaciółmi
przecież raczej naturalnie się żegna i wita, wymienia się pewnie więcej niż
trzy zdania na krzyż. W takim razie Lara miała przyjaciół w życiu aż trzech,
licząc kamerdynera.
Patrząc na to, co przeżyła
ostatnio i w jakie bagno wpakował ją Werner, umierając na jej rękach, dobrze,
że miała chociaż tylu. Normalnie ludzi się od niej odwracali, nawet jeśli
oficjalnie oczyszczono ją już z zarzutów morderstwa. Tyle dobrze, że przy
bramce wystarczyło pokazać dowód ze zgodą na opuszczanie miejsca zamieszkania,
a przynajmniej aneks do papieru, który wcześniej tego surowo zabraniał.
– Witamy w Paryżu,
pani Croft.
Kiwnęła głową, a
gość przepuścił ją w bramce. Na niego też nie spojrzała. Trochę jednak dziwne,
że pod tym względem w jej mniemaniu prawdopodobnie nie mógł różnić się od
Dantego. Dantego, który kiedyś w sumie…
Daj
spokój, dużo przeszłaś, wszystko ci wybaczą.
Zresztą nie
odwróciła się, więc skąd miała mieć pewność, że Dantemu zrobiło się jakkolwiek przykro?
Że spojrzał na nią z jakimkolwiek wyrzutem; a nawet jeśli – obecnie miała to w
dupie.
Prędzej czy
później oboje umrą, a świat będzie nadal się kręcił. Paryż – nie zginie
nigdy.
Zaciągnęła się
obrzydliwie zatęchłym powietrzem miasta, którego szczerze nienawidziła.
Przeszedł ją grudniowy ziąb, więc szybko wybrała pierwszą lepszą taksówkę. Do
teatru, tak, do tego, mam tylko funty, świetnie. Nie, nie musimy jechać obok
Panteonu i Notre Dame, znam to miasto aż za dobrze.
Aż do
zrzygania.
I nadal nie
wiedziała, czemu akurat ambasadorka Chin Shu Mei miała obejrzeć „Krzesła”
akurat w Théâtre de la Ville, akurat mając przy sobie tylko zdjęcie Lary,
akurat tu umierając. Tu, niedaleko lotniska, w drodze do ambasady.
– Wie pan co? –
powiedziała jakby automatycznie. – A obok oddziału chińskiego ambasady?
– Ambasady są
przy Rue Washington. To będzie plus dwadzieścia minut drogi.
Lara kiwnęła
głową, a mężczyzna zawrócił na rondzie.
Bez sensu; dobrze
wiedziała, że nie znajdzie nic po drodze ani nawet pewnie nic nie zobaczy już o
tej porze. Ale świadomość, że może chociaż minie to miejsce – dziwnie tkwiła w
głowie. Ciężar tego Croft zdawała się czuć gdzieś między żebrami, objawiło się
nieprzyjemnym ukłuciem, które zaraz zniknęło, pozostawiając bicie serca samo
sobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz